top of page

PARTY




Chwilę potem


Kute w żelazie skrzydła bramy otwierają się na boki, ruszamy. Zanurzamy się w aleję, obsadzoną po obu stronach potężnymi dębami, z których każdy musi mieć co najmniej kilkaset lat. Rozłożyste konary łączą się i splątują w górze, tworząc nieprzenikniony nawet dla ulewnego deszczu tunel, który wydaje się nie mieć końca. W świetle reflektorów widzę rozstawione co kilkanaście metrów posągi i w pierwszej chwili błędnie myślę, że to rzeźby aniołów. Daję się zmylić ich skrzydlatym sylwetkom, ale kiedy w końcu udaje mi się dostrzec twarz jednego, w jednej chwili rozumiem, że się myliłem. Przez ułamek sekundy szczerzy się do mnie kamienna, demoniczna gęba, wredna i odrażająca, która wydaje się mnie prześwietlać swoimi martwymi oczami na wylot i w tym momencie przychodzi mi do głowy, że tak właśnie mógłby wyglądać mój Potwór, gdyby tylko zechciał się kiedyś pokazać.

Wreszcie pokonujemy ponurą aleję i wjeżdżamy na jasno oświetlony, wysypany białym żwirem plac przed olbrzymią rezydencją.

- Niezła chata, człowieku – mówię do mojego nowego przyjaciela. – Na filmie tylko takie widziałem.

- Odwiedzimy jeszcze lepsze miejsca – mówi, uśmiechając się do mnie i brzmi to jak pewna obietnica, która niechybnie się spełni.

W zachwycie patrzę na podświetloną różnokolorowym światłem, obrośniętą gęstym winem fasadę, w której świecą rzędy jasnych okien. Przez mokre szyby widać poruszające się w środku sylwetki ludzi, wyglądające jak poruszane czyjąś ręką sylwetki w teatrze cieni. Ukryte w starannie przyciętym żywopłocie reflektory zalewają światłem oba skrzydła wysokiego na dwa piętra budynku. Światło wydobywa rzeźbione w kamieniu elementy, pokryte zieloną patyną rynny, ostro zwieńczone jaskółki poddasza i wysokie kominy, nad którymi góruje wieża, bliźniaczo podobna do wieży zegarowej na miejskim ratuszu. Tam, gdzie spotykają się dwa skrzydła budynku znajduje się wejście. Masywne, okute stalowymi ćwiekami drzwi osłaniane są przez łukowate zadaszenie, podtrzymywane przez kolumny, ale żeby się tam dostać, trzeba najpierw pokonać wysokie kamienne schody.

- Jak widzisz, trafiliśmy na przyjęcie – odzywa się mój towarzysz. – Nikt nas tu dzisiaj nie zapraszał, ale myślę, że i tak czeka nas niezła zabawa.

Omija pryskającą wodą i światłem fontannę, umiejscowioną centralnie przed głównym wejściem i parkuje pod prawym skrzydłem budynku, pomiędzy agresywnie czerwonym ferrari a szykownym, srebrnym bentleyem.

- Masz, załóż to – mówi podając mi wyciągniętą ze schowka na rękawiczki maskę. Sam zakłada identyczną, czarną i zasłaniającą tylko cześć twarzy - nos, oczodoły i czoło, ale to wystarcza, żeby nadać mu wygląd groźny i niepokojący. Widzę, że czeka z wysiadaniem, dopóki nie założę swojej, więc robię to pośpiesznie. Maska jest aksamitna, miękka i ciepła, otula moją twarz szczelnie, przylega jakby do niej przyrosła i sprawia, że czuję nagły przypływ energii. Oglądając świat zza tej

maski staję się nagle innym, silnym i gotowym na wszystko człowiekiem. Nie wiem jeszcze, co mnie tu czeka, ale nie boję się tego. Chcę działać, szybko, teraz, już.

Białe kamyczki chrzęszczą pod butami, kiedy wysiadamy z auta i kierujemy się w stronę schodów. Chłostani przez zacinający deszcz wspinamy się po mokrych stopniach, przyczajone po bokach kamienne lwy patrzą na nas podejrzliwie jak na intruzów. Dopiero, kiedy stajemy na górze zauważam, że pod opartym na kolumnach zadaszeniem przy wejściu waruje dwóch facetów w nienagannych garniturach.

- Zaproszenia?

- Proszę bardzo, oto one – mówi mój towarzysz i wyciąga w kierunku pytającego dłoń, w której nic nie ma. W napięciu czekam na awanturę, ochroniarz zachowuje się jednak, jakby zobaczył właśnie to, czego się spodziewał, drugi też w żaden sposób nie reaguje.

- Dziękuję bardzo. Zapraszam panów – mówi ten pierwszy, po czym obaj z szacunkiem pochylają głowy i otwierają przed nami drzwi.

Wchodzimy do wyłożonego czarnym marmurem hallu, przestronnego jak nawa kościoła. Ściany wydają się świecić własnym światłem a wypolerowana podłoga błyszczy niczym tafla jeziora i odbija kryształowy żyrandol, olbrzymi jak karuzela w lunaparku, zwieszony na grubej linie, zaczepionej do sufitu kilkanaście metrów wyżej. Szerokie, białe schody zakręcają z dwóch stron pod górę i łączą się na wysokości pierwszego piętra, żeby potem znów się rozdzielić wiodąc na kolejną kondygnację. Czarna, spleciona z fantazyjnych zawijasów barierka, zwieńczona dębową poręczą dodaje im elegancji i szyku, w ogóle wszystko jest tu czyste i nieskazitelne, wysmakowane i dopracowane w najdrobniejszym detalu, obliczone na to, żeby zrobić wrażenie na każdym, kto wchodzi do tego pałacu.

Jeśli o mnie chodzi, naturalnie jestem pod wrażeniem, ale przede wszystkim czuję się przytłoczony i onieśmielony i gdyby nie dodająca mi odwagi maska, która zakrywa moją twarz, pewnie odwróciłbym się na pięcie i uciekł stąd byle dalej, ponieważ, nie oszukujmy się, nie pasuję do tego miejsca. Jeszcze dwie godziny temu grzałem tyłkiem chodnik przed sklepem Woolworths’a w oczekiwaniu na łaskawy grosz, który wpadnie do mojej puszki, natomiast ta rezydencja wygląda tak, jakby mieszkał w niej książę Walii albo nawet sama królowa i wiem o tym dobrze, że ludzie mojego pokroju nie są tutaj dobrze widziani.

Jak spod ziemi pojawia się koło nas lokaj w smokingu i odbiera nasze przemoczone okrycia. Przewiesza sobie przez ramię ciemny, bardzo elegancki płaszcz mojego przyjaciela oraz moją znoszoną i sfatygowaną kurtkę, która raczej nie pachnie świeżością, ale nie daje po sobie poznać, że coś jest nie tak. Drugi lokaj zaraz podchodzi z tacą, na której pysznią się smukłe kieliszki ze złocistym, musującym napojem i podstawia zachęcająco.

Bierzemy po jednym, mój przyjaciel kręci głową z dezaprobatą, kiedy opróżniam szkło jednym haustem. Sam pociąga zaledwie drobny łyk i patrzy na lokaja z uznaniem.

- Moet & Chandon? – pyta unosząc brwi.

- Tak właśnie, sir – mówi lokaj, pęczniejąc z dumy, jakby to on sam osobiście wybrał ten napój. – Pan Lakes polecił serwować dzisiaj tylko najlepsze trunki.

Po czym wycofuje się dyskretnie a my ruszamy w kierunku widocznej na drugim końcu hallu sali, gdzie gra muzyka i toczy się życie, o jakim do tej pory nawet nie miałem pojęcia.

Wielka sala balowa wypełniona jest ludźmi, na drugim końcu podświetlona scena. Jakiś zespół gra kawałki z lat osiemdziesiątych a rudowłosa mamuśka na wokalu ma silny głos i wygląda niczego sobie, mam wrażenie, że ją kiedyś widziałem w telewizji.

Po parkiecie kręcą się poprzytulane pary - kobiety poprzebierane za seksowne wiedźmy i eleganccy faceci w pelerynach nadających im wygląd dobrze sytuowanych wampirów. Stojące pod ścianami stoły zastawione wykwintnym jedzeniem i alkoholami, kelnerzy uwijają się donosząc nowe półmiski oraz uzupełniając napoje. Nie mam pojęcia, dlaczego tu jesteśmy i po co, ale ponieważ nikt nie zwraca uwagi na nasze pojawienie się, postanawiam skorzystać z okazji. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś jadłem, prawdopodobnie była to sucha bułka albo banan w porze śniadaniowej, czyli dobre kilkanaście godzin temu. Nie zastanawiając się dłużej, kieruję się w kierunku najbliższego stolika, łapię pusty talerz i ładuję na niego ile wlezie. Pieczone udka kurczaka, plastry cienko krojonej, podsuszanej szynki, sushi, trochę krewetek w sosie avocado, grubo cięte plastry łososia, na to wrzucam kopiastą łyżkę jakiejś czarnej pasty zrobionej z czarnych kuleczek i zaczynam wcinać, popijając szampanem, podczas gdy rudowłosa solistka śpiewa o podróży na skrzydłach fantazji i o marzeniach, które są jak chińska porcelana trzymana w dłoni.

Wokół kręcą się ludzie, dobiegają mnie fragmenty rozmów. Eleganccy, wykształceni, zadowoleni z życia ludzie rozmawiają wytwornym językiem wyższej klasy o swoich sprawach, obcych mi całkowicie i wciąż nie mogę uwierzyć, że jestem tu, gdzie jestem i że wszystko to dzieje się naprawdę. Jakiś grubas opowiada zgromadzonym wokół siebie słuchaczom o luksusowym jachcie, który właśnie kupił i którym zamierza wkrótce płynąć na Antyle. Obok trwa dyskusja, czy lepiej jest inwestować w dzieła sztuki, czy też raczej w rasowe konie, dwie kobiety licytują się sumami, jakie ostatnio wydały w kasynach, jakaś starszawka głośno zapewnia, że w życiu nie miała żadnej operacji plastycznej, zdrowy tryb życia i dieta to jej tajemnica. Stoję z boku, starając się nie zwracać na siebie uwagi i unikając spojrzeń. Gdyby ktoś mnie zagadnął, miałbym duży problem ze znalezieniem tematu do konwersacji, gdyż nie sądzę, żeby ktoś z tu obecnych mógł być zainteresowany wymianą doświadczeń na temat dokonywania drobnych kradzieży sklepowych albo aktualnymi cenami heroiny w sprzedaży detalicznej.

– Pamiętaj, że nie przyszliśmy się bawić, mamy tu coś do załatwienia – mówi mój nowy przyjaciel, który dla odmiany pasuje do tego otoczenia idealnie.

Sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki, w jego dłoni pojawia się flakonik z jakimś płynem.

- Przejdziesz się po sali i dodasz to do jedzenia. Trochę tu, trochę tam, tylko żeby nikt nie zauważył – mówi.

- Co to jest? Trucizna?

- Ależ skąd. To taki magiczny eliksir, po którym ludzie pozwalają sobie na szczerość – mówi z kamienną twarzą, a ja nie mam pojęcia, czy mówi prawdę, czy też żartuje.

Odbiera mi wciąż pełny talerz, wciska do ręki buteleczkę i popycha delikatnie w kierunku stolika z jedzeniem. Nawet do głowy mi nie przychodzi, że mógłbym mu odmówić, skoro każe mi to zrobić, widać tak właśnie musi być. Odkręcam maleńką zakrętkę i przechylam buteleczkę nad miską z czarnymi kuleczkami. Krople płynu wylatują opornie, musze potrzasnąć buteleczką, żeby cokolwiek wyleciało. W ten sposób skrapiam sushi, salaterkę z kurczakiem i talerze z łososiem. Przyprawiwszy jedzenie na jednym stoliku, przechodzę do następnego. Tam robię dokładnie to samo, a widząc, że w buteleczce została jeszcze prawie połowa, ruszam dalej.

Właśnie obchodzę dyskretnie kolejny stół z jedzeniem, kiedy czuję czyjąś rękę na swoim ramieniu.

Za mną stoi jeden z kelnerów, patrząc podejrzliwie.

- Przepraszam najmocniej, sir. Ale chciałbym wiedzieć, co pan właściwie robi?

- Ja… - czując, że zostałem przyłapany, nawet nie wiem, jak się tłumaczyć. Czuję w głowie kompletna pustkę, żadne prawdopodobne kłamstwo nie przychodzi mi do głowy.

- Postanowiłem polać tą pastę octem – wskazuję palcem na otoczoną lodem miseczkę z czarnymi kulkami. - Według mnie jest kompletnie nieprzyprawiona.

- Kawior z jesiotra? Doprawić? Octem??? – Oczy kelnera robią się okrągłe, na twarzy pojawia się wyraz świętego oburzenia. – Ależ sir, to niewiarygodne…

Przerywa, ponieważ z boku dobiegają nas nagle histeryczne wrzaski. To dwie damy, które wcześniej rozmawiały o sumach zostawianych przy stołach od ruletki i pokera teraz zaczynają szarpać się za włosy, okładając się jednocześnie torebkami.

Korzystając z chwili nieuwagi kelnera, nurkuję między ludzi, starając się zgubić w tłumie. Nie jest to w tym momencie trudne, ponieważ wokół powstaje nerwowe zamieszanie i coraz więcej osób zaczyna zachowywać się dziwnie.

- Jasne, robiłem przekręty i oszukiwałem wspólników – krzyczy facet przebrany za Drakulę, rozdzierając sobie koszulę na piersi. - Owszem, prowadziłem podwójną księgowość i wyprowadzałem majątek firmy na prywatne konta, ale robiłem to tylko i wyłącznie dla swoich dzieci, żeby zapewnić im lepszą edukację!

- W końcu musze ci to powiedzieć, jestem z tobą tylko dla pieniędzy - Jakaś kobieta wykrzykuje w twarz stojącemu obok mężowi. – Jesteś nudny i sztywny, zawsze taki byłeś, ale wyszłam za ciebie, bo nie chciało mi się nigdy pracować.

- Myślisz, że o tym nie wiem? – Replikuje mężczyzna. – Jesteś najbardziej próżną i łapczywą na forsę osobą, jaką w życiu spotkałem. Ale wiedz, że to się skończy. Od ponad roku mam romans z sekretarką, a mój adwokat już układa pozew rozwodowy, który wkrótce dostaniesz.

- Mam u siebie kradzionego Van Gogha! – Drze się koneser sztuki z rozwianym włosem. – Nikomu go do tej pory nie pokazywałem, ale teraz zapraszam wszystkich chętnych do oglądania!

- W tym roku kończę sześćdziesiąt lat! – piszczy kobieta z twarzą błyszczącą od botoksu. – Wciąż uwielbiam seks i jeśli ktoś ma ochotę mnie wyruchać, niech najpierw poleje mi wódki.

Robi się coraz bardziej nerwowo i histerycznie, wszyscy krzyczą, ktoś płacze, w powietrzu latają wyzwiska i obelgi. W ruch idą pięści, ludzie szarpią się i tarzają po

ziemi, zdenerwowani kelnerzy próbują ich rozdzielać. W pewnym momencie zespół przestaje grać, ruda wokalistka bierze mikrofon i ze sceny próbuje uspokajać rozhisteryzowany tłum, ale bez większych efektów. Rozglądam się za moim przyjacielem, w końcu to on spowodował to cale zamieszanie i z pewnością wie, co robić dalej.

Ktoś łapie mnie za rękaw, przede mną stoi brodaty grubas, ten sam, który niedawno przechwalał się jachtem. Właśnie kończy pałaszować kanapkę z łososiem, w brodzie ma okruchy bułki, na wąsach drobiny majonezu, w oczach czai się obłęd.

- Nie widziałeś gdzieś mojej żony?

- Nie wydaje mi się, sir. Chyba nawet jej nie znam.

Patrzy na mnie podejrzliwie, jakbym mu kłamał w żywe oczy. Zbliża swoją twarz do mojej .

- Nie znasz, powiadasz? Każdy zna moją żonę, powiem więcej, co drugi tutaj ją pierdolił.

- Nie wiem, o czym pan mówi, ja naprawdę…

- Wiesz, na pewno dobrze wiesz. Ona idzie z każdym, kto tylko kiwnie palcem, taką ma naturę i jeśli jej tu teraz nie ma, to znaczy, że właśnie w tym momencie komuś obciąga.

- Bardzo mi przykro, człowieku – mówię, starając się odsunąć od niego, ale on jest szybszy. Doskakuje jednym susem, łapie mnie za szyję i zaczyna dusić.

- I jeszcze jedno – dyszy mi w twarz. – Zawsze marzyłem, żeby któregoś z jej gachów zabić!

Próbuje go odepchnąć ale jest silny, cholernie silny. Potężne dłonie ściskają jak imadła, odcinając mi dopływ powietrza, przed oczami zaczynają mi latać czerwone plamy i czuję, że moje nogi miękną, nie utrzymują już mojego ciężaru.

Jednak w następnej chwili to nie ja, tylko szalony brodacz osuwa się z jękiem na podłogę. Za nim stoi mój przyjaciel, trzymając w ręku masywną butlę od szampana.

- Rozruszaliśmy tą drętwą imprezę, co? – Mruga szelmowsko okiem, jakby udał mu się jakiś wyjątkowo dobry żart. – No to chodźmy poszukać gospodarza, w końcu mamy z nim sprawę do załatwienia.


Featured Posts
Recent Posts
Search By Tags
No tags yet.
Follow Us
  • Facebook Classic
  • Twitter Classic
  • Google Classic
bottom of page