top of page

POTWÓR

Już teraz


Brak heroiny w organizmie staje się coraz bardziej dotkliwy, zaczynam odczuwać coraz większy niepokój, na pograniczu paniki. Podążając za moim przyjacielem, przebijam się przez tłum. Pomagam sobie przy tym łokciami, rozpycham ludzi na boki i nie dbam już wcale o to, co ktoś może sobie o mnie pomyśleć. Zresztą nikt już nie dba o konwenanse – dobre maniery towarzyskie gdzieś się ulotniły, ustępując miejsca pospolitemu chamstwu, które zdaje się być zaraźliwe i szerzy się teraz jak jakiś groźny, niszczący wirus, który wyrwał się na wolność z wojskowego laboratorium.

Choć od chwili naszego pojawienia się na imprezie nie minęło więcej niż pół godziny, nic nie jest już takie eleganckie i wytworne, jak było, kiedy tu wchodziliśmy. Z jakiegoś powodu, i mam silne przeczucie, że sam się do tego mocno przyczyniłem, ludzie z wyższych sfer zmienili się nagle w ordynarnych prostaków, z których każdy aż się trzęsie, żeby wygarnąć innym, co mu leży na sercu, nie zachowując przy tym odrobiny szacunku nawet dla siebie. Zamiast uprzejmości słychać teraz wokół wyzwiska oraz bluzgi, wszyscy ci wytwornie ubrani ludzie kłócą się zapalczywie, wywlekając przy tym na światło dzienne sprawy prywatne i wstydliwe, wyznając własne grzechy i oskarżając innych, skacząc do siebie z pięściami i wymierzając ciosy, wrzeszcząc, płacząc albo śmiejąc się histerycznie. W sali bankietowej panuje ogólne zamieszanie i totalny chaos, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować, tym bardziej, że nawet nie ma już komu, ponieważ zbiorowe szaleństwo udzieliło się wszystkim bez wyjątku, nawet lokaje piorą się po pyskach jak zawodowi bokserzy.

Chyba nawet mógłbym się dobrze bawić, obserwując jak wystawne party zmieniło się w zbiorową awanturę, gdyby nie Potwór, który zaczyna robić własny cyrk. Był tam cały czas, wiedziałem nim, ale starłem się go uciszyć, za co on teraz już otwarcie atakuje, szarpie od środka, wgryza się zębami i pazurami w moje bebechy, owija się nimi i szarpie na kawałki. Jest wściekły i głodny, drze się o swoją porcję, ryczy że dłużej już go nie oszukam i paraliżuje moje ruchy. Zlany potem opieram się o ścianę i zjeżdżam na podłogę. Telepią mną dreszcze, na zmianę czuję zimno i gorąco, pękają mi mięśnie i kruszą się kości, ból rozwierca mózg a przed oczami latają czarne plamy.

- Zaczekaj! – krzyczę w ślad za moim przyjacielem, on zawraca i pochyla się nade mną. Nie musi o nic pytać, doskonale widzi, co się ze mną dzieje.

- Nie wytrzymam tego - jęczę. – Pomóż mi albo się tu przekręcę.

- Weź się w garść – mówi stanowczym głosem i stawia mnie na nogi. – Nie pokonasz swojego Potwora, jak nie zaczniesz walczyć.

Ledwie mogę iść, ale ciągnięty przez niego wlekę się do hallu, zgięty w pół włażę po marmurowych schodach na piętro, klnąc przy każdym potknięciu i marząc o tym jednym, jedynym ukłuciu, o odrobinie brązowej cieczy wstrzykniętej w krwioobieg, która zaspokoi Potwora i przyniesie mi ulgę.

Przed nami zaczyna się szeroki korytarz, oświetlony dyskretnym światłem kinkietów, wyłożony grubym, puszystym dywanem, który tłumi kroki. Na pokrytych tłoczoną tapetą ścianach wiszą obrazy w ciężkich ramach. Ludzie w staroświeckich,

eleganckich ubraniach, uwiecznieni w statecznych, wystudiowanych pozach gromią surowym wzrokiem, jakby oburzeni naszą obecnością.

- Człowieku, ja naprawdę nie dam rady – jęczę, upadając na puszysty dywan. – Zostaw mnie tutaj, nigdzie nie idę.

- Jak chcesz – mówi.

I dokładnie w tym momencie to zaczyna się dziać.

Czas zwalnia w jednej chwili, wszystko zaczyna odbywać się w niesamowicie zwolnionym tempie.

Korytarz nagle wydłuża się w nieskończenie długi tunel. Ściany i sufit falują, jakby coś na nie napierało, tapeta zaczyna odpadać całymi płatami, ukazując spękane kafelki pobazgrane niechlujnym graffiti. Pod sobą nie mam już dywanu tylko goły beton, zaścielony zużytymi strzykawkami, igłami, osmalonymi łyżeczkami, kawałkami folii aluminiowej, potłuczonymi lufkami, papierami i innym śmieciem. Momentalnie zrywam się na nogi, bo nie chcę leżeć w tym potwornym syfie, pod nogami trzeszczy szkło i łamany plastik. Nie ma już kinkietów, pod sufitem migoczą jak oszalałe zakurzone świetlówki a obrazy na ścianach zmieniają się w galerię heroinowego koszmaru.

Potwornie wyniszczone twarze patrzą na mnie pustym, wypalonym wzrokiem. Opaski zaciśnięte na chudych ramionach, brudna ciecz kapiąca z zardzewiałych igieł, zakrwawione waciki i szmaty, a przede wszystkim zaropiałe żyły podziabane setkami wkłuć - to wszystko osacza mnie i atakuje, jakby oskarżając mnie o mój nałóg.

- Co się dzieje? – wrzeszczę przerażony. – Zatrzymaj to!

- Jeśli chcesz pokonać swojego potwora, musisz z nim stanąć twarzą w twarz – mówi do mnie przyjaciel, a głos jego dudni w mojej głowie jakby wydobywał się z głębokiej studni. – Musisz mu skopać dupę, pokazać, że jesteś silniejszy.

W perspektywie korytarza, w oddali pojawia się jakaś sylwetka. Człapie powoli w moją stronę, ciężko dysząc, szurając nogami, wyraźnie słyszę trzask miażdżonych podeszwami strzykawek.

- Nakarm mnie! – Słyszę chrapliwy rozkaz. – Nakarm mnie natychmiast.

Migające jarzeniówki wydobywają z tej poruszającej się niezgrabnie postaci kolejne szczegóły. Widzę łachmany otulające makabrycznie wychudzoną sylwetkę. Widzę rozczłapane buty, znoszone tak, że wystają z nich koszmarne, brudne paluchy zakończone czarnymi paznokciami. Widzę pożółkłą twarz, wychudzoną i pokrytą tygodniowym zarostem, przekrwione oczy i niechlujne, tłuste kosmyki siwych włosów opadające na ramiona. Zjawisko zbliża się na odległość kilku kroków, wtedy dosięga mnie bijący od niego potworny smród, oblepiający aż gardło i zapierający oddech, aż muszę przesłonić nos rękawem. Jest w tej postaci coś znajomego, ale nie chcę się nawet w to zagłębiać, zbyt mnie to przeraża, nie jestem jeszcze gotowy.

Nie marzę też o żadnej konfrontacji, nie czuję się wystarczająco silny i jedyne, o czym marzę, to żeby stąd uciec. Odwracam się do tyłu, ale tu spotyka mnie niespodzianka – za plecami zdążyła pojawić się krata, stalowe pręty osadzone są gęsto i nie ma mowy, żebym się mógł między nimi przecisnąć. Mój przyjaciel stoi sobie bezpiecznie z drugiej strony i wygląda na to, że się dobrze bawi.

- Nakarm mnie! – Syczy Potwór tuż obok. – Nakarm natychmiast, albo pożałujesz.

Czuję jego zatęchły oddech, czuję kwaśny smród niemytego ciała, napierający na mnie, obrzydliwy, nieznośny.

Jego paluchy wyciągają się w moją stronę, palce tak brudne, jakby nigdy ich nie mył. Szponiaste paznokcie pokryte czarną żałobą zbliżają się do mojej twarzy i udaje mi się odskoczyć do tyłu dosłownie w ostatniej chwili.

- Jestem głodny!

Za plecami mam kratę, Potwór napiera jakby chciał mnie do niej przycisnąć i zmiażdżyć, więc nie zastanawiając się nawet nad tym, co robię, biorę zamach i uderzam go pięścią w twarz.

- Uch! – Sapie i uśmiecha się złośliwie, ale robi krok wstecz. – Tak chcesz to załatwić?

- Zostaw mnie! – Wrzeszczę do niego. – Daj mi żyć i wynoś się w cholerę.

Potwór patrzy na mnie przez chwilę w milczeniu, jakby oceniał, czy naprawdę jestem aż tak zdeterminowany.

- No dobrze - mówi pojednawczo. – W takim razie ja mam tu coś dla ciebie.

Sięga do kieszeni swojej zniszczonej kurtki i wyciąga znajomy przedmiot.

Czuje, że serce mi się ściska. Strzykawka jest piękna, nowa i lśniąca, a co najważniejsze – pełna. Brązowa ciecz błyszczy zachęcająco, obiecuje koniec moich zmartwień. Brudne paluchy napierają lekko na tłoczek, srebrna igła lśni jak żywe srebro, na końcu zbiera się złota kropla.

- To na zgodę – mówi Potwór. – Weź i znowu będziemy przyjaciółmi.

Ręka odruchowo wyciąga się w kierunku strzykawki. Patrzę na twarz Potwora i już widzę wykwitający na niej triumfalny uśmiech. Brązowe zęby wyszczerzają się, w tym momencie rozpoznaję już tą twarz, albo raczej przyznaję sam przed sobą, dlaczego wydawała mi się znajoma.

- Nie chcę! – krzyczę i wytrącam mu strzykawkę z ręki, aż spada na ziemię. Starając się nie patrzeć, nadeptuję ją butem i rozgniatam na miazgę.

Z Potwora uchodzi powietrze, przygarbia się i zapada w siebie. W jego przekrwionych oczach pojawia się żałość, jakbym odebrał mu nadzieję.

- Dzisiaj wygrałeś – mówi. – Ale jeszcze się nie raz spotkamy, tego możesz być pewien. W końcu ty i ja to jedno, nie?

Odwraca się na pięcie i powoli odchodzi w głąb korytarza, a ja opieram się o ścianę i dyszę ze zmęczenia, a potem nagle pojawia się fala mdłości i w jednym momencie zawartość mojego żołądka ląduje na przeciwległej ścianie, rozpryskuje się na brudnych kafelkach i spływa powoli na podłogę, a ja wciąż rzygam i rzygam, wielkimi falami, jakbym wyrzucał z siebie na jeden raz całe świństwo, jakie przyjąłem w całym życiu.

- No widzisz, nie było wcale tak trudno – mówi mój przyjaciel, który stoi obok, nie oddzielony już ode mnie żadnymi kratami. – Zafundowałem ci najkrótszy odwyk świata, nie musisz dziękować.

- Człowieku, to była najtrudniejsza rzecz, jaką zrobiłem do tej pory w życiu - mówię, przecierając załzawione oczy rękawem. - Ale warto było, już czuję się lepiej.

- To dobrze, bo teraz mi jesteś bardzo potrzebny – mówi przyjaciel i rusza korytarzem, który zdążył już przybrać swój pierwotny wygląd. Tłoczone tapety znów oklejają ściany, kinkiety rzucają dyskretne światło a zamiast paskudnych plakatów znów otaczają nas portrety dobrze urodzonych szlachciców z epoki wiktoriańskiej.

Kiedy robię pierwszy krok, żeby podążyć za nim, w gęstym dywanie nadeptuję na połamaną strzykawkę i czuję znowu przykre ukłucie w sercu.


Featured Posts
Recent Posts
Search By Tags
No tags yet.
Follow Us
  • Facebook Classic
  • Twitter Classic
  • Google Classic
bottom of page